poniedziałek, 27 lutego 2012

Polak, Węgier...

Pierwsza styczność z obywatelem tego kraju - zaraz po wyjściu z lotniska zdecydowałam się złapać taxi, bo miałam sporo rzeczy ze sobą, a śnieg (albo lenistwo?) nie zachęcał do szukania autobusu. Zaczęłam coś dukać do taksówkarza trochę niby po rumuńsku, trochę po angielsku, generalnie dogadaliśmy się jakoś, pokazałam mu na karteczce dokładny adres. Okazał się very friendly, zajął się moją walizką i w samochodzie całą drogę gawędziliśmy. Z góry też uprzedził, ile, mniej więcej zapłacę. Dowiedziałam się, że najlepszy klub w mieście to OBSESSION (podobno fajne dziewczyny tam chodzą - nie wiem, jeszcze nie sprawdzałam). Pan powiedział też, że niedawno mieli straszne mrozy i śniegu aż 6 metrów napadało. Zauważyłam na samochodowym termometrze, że są 3 stopie ciepła (nie najgorzej! pozostało mi tylko wspominać z tęsknotą prawie 20-stopniową temperaturę wieczór wcześniej w Londynie). Swoją drogą, lotnisko jest bardzo blisko miasta. Taksiarz co chwilę trąbił wesoło, pozdrawiając znajomych na ulicach. Twierdził, że w Rumunii żyje się trudno, ciężko o pracę, ale i tak są bardzo szczęśliwi. Patrząc na niego - to by się zgadzało. Zrobił na mnie pozytywne wrażenie. Zostawił  mnie trochę nie tam, gdzie trzeba, ale mniejsza o to... Skąd miał wiedzieć, że mój akademik mieści się w trochę innej części kampusu? :) Popytałam napotkanych studentów i łatwo trafiłam do celu, jakim było dormitorium A2. Tu czekał na mnie uprzejmy pan cieć, z którym głównie na migi się dogadaliśmy. Znalazł mnie na liście, odhaczył, dał jakiś kontrakt do wypełnienia, kluczyk do pokoju z takim specjalnym czipem do otwierania drzwi. Nawet zrozumiałam, że mam wrócić w poniedziałek z tym kontraktem i wtedy zapłacić pani z administracji. Mój akademik nosi nazwę A1. Pan cieć dał mi koce (trochę średnio wyglądające, takie co najmniej 20 lat używane, ale wyprane) + poduszkę i komplet poszewek. Zostawiłam walizkę pod jego czujnym okiem i podreptałam do właściwego budynku. Hmm... Nie powiem, że jakieś luksusy. :) tak wybitnie akademikowo. Brak windy. Mój pokój na ostatnim piętrze. Próbuję otworzyć z klucza, ale się nie dało. Z chwilę słyszę jednak, że ktoś od wewnątrz otwiera. Była to moja współlokatorka, przybyła dzień wcześniej. Przywitałyśmy się pospiesznie i pobiegłam po walizkę. Raaaany, wlekąc się z nią na górę wydawało mi się, że mieszkam na jakimś 10 piętrze, później okazało się, że to tylko 4te. ;)

Katedra prawosławna

Współlokatorka. Jest śliczną, drobną blondynką, Węgierką. Nazywa się Reni (Renata), pochodzi z południa Węgier, gdzieś blisko granicy z Chorwacją. Studiuje telewizję. Trochę podobna do mnie z charakteru, przynajmniej takie mam odczucie, dobrze się dogadujemy.  Zgodnie z przysłowiem.

Także trafiłam świetnie, bo nie chciałam mieszkać z Polką. Reni twierdzi, że jej angielski jest słaby, ale dobrze mówi, także fajnie, bo cały czas ćwiczę język.

Nasz pokój. Cóż.... Pierwsze wrażenie było tragiczne, trochę brudno... Ale teraz już ok. Wchodząc po prawej znajdujemy lustro, jest miejsce na buty, wieszak na kurtki, na przeciwko drzwi wejściowych mieści się łazienka (tylko dla nas dwóch). Po lewej od wejścia jest nasz pokój, dość duży i jasny, z balkonem. 2 łóżka, wiszące półki, duża szafa, stoliki nocne, 1 biurko, dwa krzesła. Jest też mała kuchnia, ale nie ma w niej nic prócz szafek, lodówki i czajnika - obecnością tych dwóch ostatnich i tak byłam zaskoczona. Poza tym jest wspólna kuchnia w korytarzu (syfiasta). Na piętrze jest około 16 pokojów 2-osobowych i w moim akademiku mieszkają tylko Erasmusowcy.

Niech żyje życie w akademiku!

Początki

Po długotrwałych staraniach wyjazdu na Erasmusa na południe Francji, w końcu udało się i 24 lutego, wczesnym popołudniem, dotarłam (a to psikus!..) do Rumunii!
 
Wszyscy znają tę historię, więc nie będę jej kolejny raz powtarzać. Bądź co bądź, i tak niezmiernie cieszyłam się faktem wyjazdu, bo jakoś to tak ze mną jest, że nie mogę zbyt długo usiedzieć w jednym miejscu i ciągnie mnie w nieznane. A w Rumunii jeszcze nigdy nie byłam, natomiast o Transylwanii nasłuchałam się wielokrotnie, że taka piękna. Trzeba więc na własne oczy zobaczyć i poznać (a nie straszyć innych nigdy samemu tam nie będąc). Dlatego właśnie jestem tutaj. Będę obalać stereotypy dotyczące Rumunii, obecne w Polsce i poza nią. Postaram się przedstawić najlepiej jak mogę, choć na pewno subiektywnie, wszystko to, co napotkam na drodze.

Jako anegdotkę powiem, że na lotnisku w Luton, pod Londynem, zgubiłam kartę pokładową. Może dlatego, że jak zwykle żegnając pewnego osobnika, miałam oczy pełne łez, przez co byłam lekko niedowidząca. Na lotnisko dotarłam późno - nie lubię być za wcześnie i potem czekać w nieskończoność, choć tym razem zaoszczędziłoby mi to może troszkę stresu. W każdym razie, było wcześnie rano, a przede mną ciągnęła się ogromna kolejka do odprawy... 

Straszny rumor, jak na bazarze, w dodatku ktoś z obsługi lotniska powtarzający bezustannie: "Uwaga! Uwaga! Ostatni dzwonek dla pasażerów lecących do Barcelony, Bergamo, Budapesztu i kilku innych. Prosimy ich o przejście do bramki numer 10". Po kilkunastym wysłuchaniu tej informacji i upewnieniu się, że na pewno nie ma tam wzmianki o Cluj (czytamy: Kluż), przestałam go słuchać. 

Jak dotarłam do połowy kolejki, nagle moim uszom dobiegł: "Cluj". Słucham uważniej, no i okazało się, że i mnie teraz wzywają do bramki nr 10. Faktycznie była 7:00, a planowany odlot 7:35. Trochę mnie to zestresowało, ale i tak musiałam poczekać, aż kolejka się ruszy, żeby móc się przebić przez taśmy i dojść do bramki numer 10. Tu wszystko szło bardzo szybciutko, otworzyli dla nas nawet bramkę 9. Wszystko pięknie, bagaż podręczny i kurtka jadą sobie na półce. Pan strażnik tylko obejrzał sobie moje buty, nie każąc, o dziwo, zdejmować. Odbieram swoje rzeczy już po drugiej stronie bramki... chcę iść już dalej, ale patrzę, że paszport owszem mam, taki wydrukowany świstek o czasie odlotu też, ale brakuje mi karty pokładowej!!! Lekka panika, mówię strażniczce, że miałam to przed chwilą, żeby sprawdziła, czy ta maszyna nie wciągnęła tego, czy coś.... No ale nie... Odesłała mnie do jakiegoś ochroniarza, on do jakiejś pani za ladą w białej koszuli... no i tu już na szczęście na mnie czekała. Uffff. Nawet nie wiecie, jak mi ulżyło.

A tu już 7:10 czy nawet 7:15. Biegnę dalej - a na monitorkach wyświetla się, że jeszcze nie wiadomo, do którego gate'a mają iść pasażerowie lecący do Cluj... Serio no... Czekam, 7:25... za 10 minut planowany odlot, a tu wciąż nic. Aż zaczęłam wątpić w moją znajomość angielskiego i chciałam ludzi wokół pytać, czy widzą na pewno to samo co ja, no ale w końcu pojawił się napis: "Gate 4". Biegnę tam, spory kawałek był, ustawiam się w kolejce, w której czekam....... bez  żartów: dobrą godzinę. Zero informacji, że lot jest opóźniony, totalnie nic a nic. Lot minął mi szybko, trochę przysypiałam trochę czytałam. Jak zaczęliśmy się zniżać do lądowania to moim oczom ukazały się białe plamy, będące, jak się domyślacie śniegiem. 

:)