poniedziałek, 27 lutego 2012

Początki

Po długotrwałych staraniach wyjazdu na Erasmusa na południe Francji, w końcu udało się i 24 lutego, wczesnym popołudniem, dotarłam (a to psikus!..) do Rumunii!
 
Wszyscy znają tę historię, więc nie będę jej kolejny raz powtarzać. Bądź co bądź, i tak niezmiernie cieszyłam się faktem wyjazdu, bo jakoś to tak ze mną jest, że nie mogę zbyt długo usiedzieć w jednym miejscu i ciągnie mnie w nieznane. A w Rumunii jeszcze nigdy nie byłam, natomiast o Transylwanii nasłuchałam się wielokrotnie, że taka piękna. Trzeba więc na własne oczy zobaczyć i poznać (a nie straszyć innych nigdy samemu tam nie będąc). Dlatego właśnie jestem tutaj. Będę obalać stereotypy dotyczące Rumunii, obecne w Polsce i poza nią. Postaram się przedstawić najlepiej jak mogę, choć na pewno subiektywnie, wszystko to, co napotkam na drodze.

Jako anegdotkę powiem, że na lotnisku w Luton, pod Londynem, zgubiłam kartę pokładową. Może dlatego, że jak zwykle żegnając pewnego osobnika, miałam oczy pełne łez, przez co byłam lekko niedowidząca. Na lotnisko dotarłam późno - nie lubię być za wcześnie i potem czekać w nieskończoność, choć tym razem zaoszczędziłoby mi to może troszkę stresu. W każdym razie, było wcześnie rano, a przede mną ciągnęła się ogromna kolejka do odprawy... 

Straszny rumor, jak na bazarze, w dodatku ktoś z obsługi lotniska powtarzający bezustannie: "Uwaga! Uwaga! Ostatni dzwonek dla pasażerów lecących do Barcelony, Bergamo, Budapesztu i kilku innych. Prosimy ich o przejście do bramki numer 10". Po kilkunastym wysłuchaniu tej informacji i upewnieniu się, że na pewno nie ma tam wzmianki o Cluj (czytamy: Kluż), przestałam go słuchać. 

Jak dotarłam do połowy kolejki, nagle moim uszom dobiegł: "Cluj". Słucham uważniej, no i okazało się, że i mnie teraz wzywają do bramki nr 10. Faktycznie była 7:00, a planowany odlot 7:35. Trochę mnie to zestresowało, ale i tak musiałam poczekać, aż kolejka się ruszy, żeby móc się przebić przez taśmy i dojść do bramki numer 10. Tu wszystko szło bardzo szybciutko, otworzyli dla nas nawet bramkę 9. Wszystko pięknie, bagaż podręczny i kurtka jadą sobie na półce. Pan strażnik tylko obejrzał sobie moje buty, nie każąc, o dziwo, zdejmować. Odbieram swoje rzeczy już po drugiej stronie bramki... chcę iść już dalej, ale patrzę, że paszport owszem mam, taki wydrukowany świstek o czasie odlotu też, ale brakuje mi karty pokładowej!!! Lekka panika, mówię strażniczce, że miałam to przed chwilą, żeby sprawdziła, czy ta maszyna nie wciągnęła tego, czy coś.... No ale nie... Odesłała mnie do jakiegoś ochroniarza, on do jakiejś pani za ladą w białej koszuli... no i tu już na szczęście na mnie czekała. Uffff. Nawet nie wiecie, jak mi ulżyło.

A tu już 7:10 czy nawet 7:15. Biegnę dalej - a na monitorkach wyświetla się, że jeszcze nie wiadomo, do którego gate'a mają iść pasażerowie lecący do Cluj... Serio no... Czekam, 7:25... za 10 minut planowany odlot, a tu wciąż nic. Aż zaczęłam wątpić w moją znajomość angielskiego i chciałam ludzi wokół pytać, czy widzą na pewno to samo co ja, no ale w końcu pojawił się napis: "Gate 4". Biegnę tam, spory kawałek był, ustawiam się w kolejce, w której czekam....... bez  żartów: dobrą godzinę. Zero informacji, że lot jest opóźniony, totalnie nic a nic. Lot minął mi szybko, trochę przysypiałam trochę czytałam. Jak zaczęliśmy się zniżać do lądowania to moim oczom ukazały się białe plamy, będące, jak się domyślacie śniegiem. 

:)

4 komentarze:

  1. Bardzo ciekawa relacja, a przygoda do Ciebie pasuje. ;p
    Będę wierną czytelniczką!

    Twój oddany Gosiak <3

    OdpowiedzUsuń
  2. Cala Ty! Dobrze ze w koncu tam dotarlas :) czekam na wiecej! :) Biedrona ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. oho ani trochę mnie nie zdziwiła ta karta pokładowa :D

    OdpowiedzUsuń
  4. Ech nosi Cię Magdaleno! :)
    Ciekawie to wszystko opisujesz, aż mam ochotę na jakąś przygodę! :)

    OdpowiedzUsuń